Na szlaku od świtu do zmierzchu - polskie Tatry latem
Uwielbiam góry. Pisałam to już w poprzedniej notce dotyczącej Karkonoszy, ale będę to nadal podkreślać w każdym kolejnym wpisie dotyczącym właśnie gór. Uwielbiam wstawać wcześnie rano, by jak najszybciej dotrzeć na szlak, a później spędzać na nim długie godziny, aż do późnego wieczora, podziwiając zapierające dech widoki.
Podobnie jak dwa lata temu, tak i w tym roku wybrałam się w polskie Tatry, a bazą wypadową na szlaki było Zakopane. Miasto ładne (no powiedzmy, bo akurat ja tego miasta nie lubię), z dogodną komunikacją miejską - szczególnie przydatną, jeśli nie posiada się własnego środka transportu. Ze względu jednak na fakt, że stanowi największy ośrodek miejski i turystyczny w bezpośrednim otoczeniu Tatr - mocno przeludnione latem. Ale nie o tym chciałam pisać ;-)
Do Zakopanego można się dostać na kilka sposobów - dojeżdża tu pociąg, a także busy. Ja wybrałam najwygodniejszą i najtańszą dla mnie formę transportu, czyli bezpośredni dojazd z Warszawy Polskim Busem.
Cena biletu w jedną stronę: ok. 50 zł
1. Tatry polskie to w moim odczuciu najpiękniejsze góry w Polsce - serio, dla tych nieziemskich widoków, które oferują warto pomęczyć się na szlaku i wdrapać jak najwyżej. Przez tydzień pobytu tam do znudzenia powtarzałam jak bardzo jestem zachwycona tym co widzę.
2. Góry uczą pokory! I nagle okazuje się, że to, że nie mam lęku wysokości nie znaczy nic, bo gdy stoi się na szczycie wzniesienia, a po obu stronach widzi przepaść (gdzie są łańcuchy, albo przynajmniej kosodrzewina, której mogłabym się złapać?! ;-)), świadomość tego gdzie się jest potrafi sparaliżować.
3. Od lat nie mogę się nadziwić, że ludzie potrafią wspinać się na najbardziej strome i niebezpieczne wzniesienia w klapkach czy, o zgrozo, w butach na obcasie. Serio?
No dobra, teraz trochę o tym co w Tatrach można zobaczyć i dlaczego jestem tak zafascynowana tymi górami - mam nadzieję, że zdjęcia choć trochę oddadzą klimat tych gór.
Pierwszego dnia w zasadzie opisywać nie będę - przyjechałyśmy po południu do Zakopanego i wybrałyśmy się jedynie na Gubałówkę i Krupówki - wiecie, taki standardzik na rozgrzewkę.
Mieszkałyśmy w Willi Camaro - całkiem ok, choć za taką cenę spodziewałam się czegoś więcej.
Koszt noclegu (7 dni): 700 zł - łącznie za 2 osoby.
Drugiego dnia natomiast postanowiłyśmy wjechać na Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m.) i zaliczyć jakiś dłuższy szlak. Na Kasprowy jeździ kolej linowa PKL z Kuźnic.
Cena biletu w jedną stronę (wjazd): 43 zł
Widoki, jakie zastały nas na górze w zasadzie nie potrzebują dodatkowego opisu - mam nadzieję, że zdjęcia, przynajmniej w jakiejś części oddadzą piękno tych gór. Dodam tylko, że pogoda była wręcz wymarzona do fotografowania, przechodzące przez pasma gór chmury wyglądały imponująco i dodawały widokom magicznego charakteru.
Z Kasprowego ruszyłyśmy czerwonym szlakiem, biegnącym szczytami gór w stronę Świnickiej Przełęczy, położonej na wysokości 2051 metrów, pomiędzy Pośrednią Turnią a Świnicą. Trasa ta w zasadzie nie stanowi żadnej trudności, a roztaczające się po drodze widoki robią ogromne wrażenie. Przebiega tędy również granica polsko-słowacka, więc po słowackiej stronie można podziwiać stoki opadające do Doliny Walentkowej, natomiast po polskiej stronie górną część Doliny Gąsienicowej.
Ze Świnickiej Przełęczy można kontynuować drogę czerwonym szlakiem prowadzącym na Świnicę (2301 m n.p.m.) lub zejść czarnym szlakiem do Zielonej Doliny Gąsienicowej. Gdy dotarłyśmy do tej przełęczy zaczął padać deszcz, więc wspinaczka po śliskich skałach na Świnicę wydała nam się bezsensowna, wybrałyśmy więc czarny szlak, z zamiarem dotarcia do Czarnego Stawu Gąsienicowego przez Mały Kościelec. Deszcz oznacza, że zrobiło się naprawdę ślisko, przez co zejście sprawiło nam trochę trudności (chyba już na dobre utwierdziłam się w przekonaniu, że stanowczo wolę wchodzić po stromych zboczach niż z nich schodzić).
Z Doliny Gąsienicowej udałyśmy się w stronę kolejnego wzniesienia, które zamierzałyśmy pokonać i przejść szczytem na jego drugą stronę - Karb położony jest na wysokości 1853 m n.p.m. i stanowi przełęcz pomiędzy Małym Kościelcem a Kościelcem. Z daleka miejsce to nie wydawało się stanowić żadnego wyzwania, jak się jednak okazało lęk wysokości (którego nie mam) sprawił, że niektóre fragmenty tej przełęczy postanowiłam przebyć na czworaka ;-) Okazuje się, że gdy jest się na pewnej wysokości, a miejsca na postawienie kroku jest około jednego metra szerokości i wokół nie ma nic poza stromą przepaścią, moja stabilność i równowaga nie są wcale takie niezawodne, jak myślałam. Wiem jednak, że dla tych widoków wdrapałabym się tam po raz kolejny ;-)
Optymistycznie założyłam, że tego dnia uda nam się jeszcze zdobyć Zawrat i zejść do Doliny Pięciu Stawów, jednak ilość czasu jaką musiałyśmy poświęcić na dotychczasową trasę i dalsze zejście do Czarnego Stawu Gąsienicowego dość mocno zweryfikowało nasze ambitne plany. Dodatkowo zaczęło grzmieć i zanosiło się na burzę, skończyło się więc na zejściu, najpierw do Hali Gąsienicowej, a ostatecznie do Kuźnic (i znowu błoto, śliskie kamienie i znienawidzona przeze mnie część trasy).
Trzeci dzień był deszczowy, postanowiłyśmy więc zostać w domu i odpocząć. Pomimo, że poprzedni dzień nie wydał mi się zbyt męczący, zakwasy dały jednak o sobie znać.
Czwartego dnia postawiłyśmy na łatwiejszą trasę - dzień znowu zapowiadał się na pochmurny i wdrapywanie się na szczyty nie miało sensu, bo pewnie niewiele byśmy zobaczyły. Pojechałyśmy więc do chyba najbardziej oklepanej atrakcji Tatr, do której zawsze zmierzają tłumy, czyli do Morskiego Oka. Co by nie mówić, to jednak jedno z piękniejszych miejsc, do którego wracam z przyjemnością. I zapewne słyszeliście, że znalazło się na liście pięciu najpiękniejszych jezior na świecie, stworzonej przez nowojorski The Wall Street Journal.
Cena biletu wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego (dorośli): 5 zł od osoby (przy każdym kolejnym miejscu, opisanym w dalszej części wpisu była pobierana ta opłata).
Nie udało nam się w tym roku zobaczyć Czarnego Stawu pod Rysami (na szczęście mam zdjęcia sprzed 2 lat), bo dość szybko zaczęły schodzić chmury i mniej więcej po dwóch godzinach pobytu tam zrobiło się całkiem biało. Zdążyłyśmy obejść jezioro, porobić zdjęcia i w zasadzie tyle. Naprawdę współczułam ludziom, którzy dotarli nad Morskie Oko po południu - jakby nie patrzeć z Palenicy Białczańskiej trasa ma około 8 km w jedną stronę, więc jak już się ten odcinek przejdzie to fajnie jest coś na końcu zobaczyć. Niestety tego dnia można było już zobaczyć tylko chmury, było tak biało, że nawet woda w jeziorze nie była widoczna.
Kolejnego dnia postanowiłyśmy zdobyć Giewont (1894 m n.p.m.) - bez oszukiwania, tzn. nie wjeżdżając kolejką na Kasprowy, tylko na piechotę z Kuźnic przez Halę Kondratową i Kondracką Przełęcz. Niby nic wielkiego, ale jak się zaczęło robić stromo to trasa okazała się dość męcząca. I pewnie nawet bym na to uwagi nie zwróciła, gdyby nie jeden drobiazg - jak już się tam wdrapałam to zobaczyłam... no właśnie, co zobaczyłam?
Po tym rozczarowaniu schodziłyśmy z Giewontu drugą stroną, co się okazało złą decyzją, bo żółty szlak, który wybrałyśmy był dość mocno stromy, na dodatek zaczął padać deszcz, co oznaczało schodzenie prawie na czworaka. Szlak prowadził przez Dolinę Małej Łąki, gdzie ponownie nie zobaczyłam nic, bo mgła była tak gęsta, że widoczność ograniczała się do odległości około 2 metrów...
Szósty dzień miał być deszczowy po południu, postanowiłyśmy więc wybrać się do Doliny Kościeliska. Okazało się jednak, że pogoda dopisała, więc mogłyśmy cieszyć się słońcem, którego zabrakło dnia poprzedniego. Plan był prosty - przespacerować się do schroniska na Hali Ornak i wrócić tą samą trasą z powrotem. Przed dwoma laty zrobiłyśmy dłuższą trasę, z Hali Ornak przeszłyśmy Iwicką Przełęczą do Doliny Chochołowskiej. Po drodze zaliczyłyśmy wtedy jeszcze Jaskinię Mroźną, której nazwa pochodzi od panującej wewnątrz niskiej temperatury (6 stopni Celsjusza), powiewów zimnego powietrza, a także białych nacieków na ścianach, do złudzenia przypominających szron.
W tym roku pierwsze co nas zaskoczyło w Dolinie Kościeliska były połamane drzewa na początku trasy i krajobraz trochę jak po przejściu żywiołu. Jak się później dowiedziałam w grudniu 2013 roku dolinę nawiedził najsilniejszy od niepamiętnych czasów halny, który w porywach osiągał 180 km/h. Im dalej tym wyglądało to już znacznie lepiej.
Na ostatni dzień zaplanowałyśmy najdłuższą trasę, dlatego wstałyśmy o świcie i już przed 8:00 byłyśmy w Kuźnicach. Założyłyśmy, że szybko wjedziemy na Kasprowy Wierch, z niego zejdziemy do Hali Gąsienicowej i niebieskim szlakiem udamy się do Czarnego Stawu Gąsienicowego, a dalej na Zawrat, by ostatecznie zejść do Doliny Pięciu Stawów. Nasz perfekcyjnie zaplanowany dzień popsuł się już na samym początku, gdy okazało się, że w Kuźnicach ustawiła się już kolejka do wjazdu na górę (tydzień wcześniej było tu pusto!). Ponad dwugodzinne opóźnienie na starcie sprawiło, że nasza trasa stawała się coraz bardziej nierealna do zrealizowania - wiem, że pewnie niektórym takie opóźnienie w niczym by nie przeszkodziło, niestety gdy obliczyłyśmy ile czasu zajmie dotarcie do poszczególnych punktów trasy okazało się, że czeka nas nocne schodzenie z Doliny Pięciu Stawów. A to nie było brane pod uwagę, bo nie byłyśmy przygotowane na chodzenie po górach nocą (bez latarek byłoby to bezsensowne). Poza tym mi zależało na zrobieniu zdjęć, a w biegu raczej nie byłoby na nie czasu. Tym sposobem nasza wędrówka zakończyła się na Czarnym Stawie Gąsienicowym i zejściu z Przełęczy między Kopami żółtym szlakiem do Kuźnic (jeśli kiedyś w tym miejscu będziecie się zastanawiać czy iść w prawo czy w lewo - ja już wiem na pewno, w lewo, żółtym szlakiem! O wiele przyjemniejsza trasa i bez ślizgania się po ostrych kamieniach).
I pomimo, że mój ambitny plan zdobycia Zawratu się nie powiódł (jeszcze tu wrócę!), to przynajmniej Dolinę Pięciu Stawów miałam okazję podziwiać, tyle, że dwa lata temu. Wchodziłyśmy wtedy od strony Palenicy Białczańskiej, zielonym szlakiem wzdłuż Doliny Roztoki. Widoki były przepiękne, a sama Dolina Pięciu Stawów do dziś jest chyba moim ulubionym miejscem w Tatrach. Późnym popołudniem schodziłyśmy wtedy do Morskiego Oka przez Świstową Czubę (1763 m n.p.m.). Pomimo, że była to połowa sierpnia do Doliny Rybiego Potoku zeszłyśmy już nocą. Te 8 kilometrów, które nam wtedy zostały do przejścia, aby zdążyć na autobus powrotny do Zakopanego pokonałyśmy prawie w biegu - chyba nigdy tak szybko nie schodziłam ze szlaku :-)
Tydzień zleciał i trzeba było wrócić do Warszawy. Nie wiem jak to jest, ale pomimo, że na szlakach nie raz trzeba mocno się namęczyć - chyba nigdzie nie odpoczywam tak, jak w górach.
Teraz w planach mam zimowy wyjazd w Tatry i może w przyszłym roku latem w końcu zdecyduję się na Tatry słowackie.
Macie swoje ulubione góry albo miejsca, które warto odwiedzić? Podzielcie się nimi w komentarzach :-)
W tym roku zdobyłem Dolinę Pięciu Stawów i Zawrat. Polecam latem:) RD
OdpowiedzUsuń