Lasy, szczeliny, skalne miasta i wszystko spowite deszczem: majówka w Górach Stołowych
Kilka (albo raczej kilkanaście) razy w roku zaczynam odczuwać nieodpartą potrzebę pojechania w góry i spędzania całych dni na szlakach w otoczeniu dzikiej przyrody. Najchętniej spakowałabym wtedy walizkę, zabrała wygodne buty trekkingowe i plecak i wsiadła w busa albo pociąg i pojechała tam, gdzie mnie ciągnie moja natura. Ah, i oczywiście ściągnęłabym moją mamę, aby mi towarzyszyła, bo nie wyobrażam sobie lepszego kompana do chodzenia po górach. Ponieważ jednak nie mogę pozwolić sobie na spełnianie tego typu potrzeb, za każdym razem, gdy mnie takie nachodzą, wracam wówczas do wspominania wyjazdów, które już odbyłam. Dzięki tysiącom zdjęć, które w ich trakcie robię z przyjemnością przypominam sobie te wszystkie emocje, które mi wtedy towarzyszyły. I mam pretekst, żeby napisać kilka słów na blogu, który zaniedbuję przez kilka miesięcy pomiędzy jednym, a drugim tekstem ;-)
Na wycieczkę w Góry Stołowe pierwszy raz zabrała mnie moja mama, w czasach, gdy chodziłam jeszcze do podstawówki. Z tamtego wyjazdu pamiętam tylko, że wszystko było taaakie duże, że strasznie podobały mi się skalne miasteczka i przeciskanie się w wąskich szczelinach. Wiosną 2013 roku pomyślałam, że fajnie byłoby odświeżyć sobie pamięć i zanim znowu wybiorę się w Tatry lub Karkonosze, postanowiłam zorganizować sobie i mamie majówkę właśnie w Górach Stołowych.
Na bazę noclegową i wypadową na szlaki wybrałyśmy Kudowę Zdrój. Wydaje mi się, że to najbardziej optymalna miejscówka, ze względu na bliskość wszystkich atrakcji które w tym rejonie można zobaczyć i dobry dojazd do nich. Dla osób niezmotoryzowanych takich jak ja, które muszą korzystać z zastałego na miejscu transportu miejskiego to istotna kwestia. Dojazd do samego miasta z Warszawy jest dość dobry, do Wrocławia dostałyśmy się Polskim Busem, a następnie przesiadłyśmy się w lokalną komunikację (tym razem cen nie będę podawała, bo ich nie pamiętam).
Od samego początku pogoda nas nie rozpieszczała - było zimno, pochmurno i co chwilę padał deszcz. Nam to jednak nie przeszkadzało, w końcu jak się jest w górach to takie szczegóły jak kiepska pogoda zupełnie nie mają znaczenia. Pierwszego dnia postanowiłyśmy się rozejrzeć po okolicy (w nadziei, że może kolejne dni przyniosą trochę słońca) i zawędrowałyśmy na Szlak Ginących Zawodów, czyli do gospodarstwa, w którym można było zapoznać się z zawodami, które w dzisiejszych czasach zaczynają wymierać, takimi jak garncarstwo, kowalstwo czy tkactwo. I tak, odwiedziłyśmy pracownię garncarską, w której odbył się pokaz tworzenia na kole garncarskim - przy okazji kupiłam sobie oryginalny gliniany wazon na kwiatki. W domu chleba kupiłyśmy świeżo wypieczony wiejski chlebek i załapałyśmy się na degustację pajdy ze smalcem. Uszczęśliwione, z chlebkiem i ogórkiem kiszonym w ręce poszłyśmy zwiedzać mini-zoo oraz znajdujące się na terenie gospodarstwa chatki, w których prezentowane są różne rękodzieła oraz sprzęt gospodarstwa domowego z poprzedniej epoki. Generalnie bardzo ciekawe miejsce, warto odwiedzić.
Następnie udałyśmy się do znajdującej się w pobliżu Kaplicy Czaszek w Czermnej. Wtedy nie była to dla mnie atrakcja, malutka kapliczka, niezbyt ciekawa, a po odwiedzeniu kaplicy czaszek w miejscowości Kutná Hora w Czechach, w zasadzie nie mam nic więcej do napisania, bo to ta druga robiła wrażenie.
Drugiego dnia postanowiłyśmy wybrać się do labiryntu skalnego o nazwie Błędne Skały. Pogoda tego dnia trochę się poprawiła, zatem stwierdziłyśmy, że nie będziemy płacić za dojazd, dotrzemy na miejsce pieszo - zielonym szlakiem. To nic, że okazało się, że do przejścia miałyśmy ponad 10 km prawie cały czas pod górę, w końcu nie takie spacery już sobie robiłyśmy. Po około 3-4 godzinach marszu dotarłyśmy na miejsce.
Cały obszar Błędnych Skał, a zajmuje on powierzchnię około 22 hektarów, objęty jest ścisłą ochroną, znajduje się na wysokości 915 m n.p.m. i stanowi część Parku Narodowego Gór Stołowych. Do przejścia jest tu kilkusetmetrowa trasa turystyczna - naprawdę fantastyczne miejsce. Labirynt skalny, pełen szczelin i zaułków, w niektórych miejscach naprawdę trzeba się nagimnastykować, aby przecisnąć się na drugą stronę. Dzięki temu, że wybrałyśmy się tam na długo przed sezonem turystycznym w wielu szczelinach leżał jeszcze śnieg, ludzi było niedużo i można było spokojnie pospacerować i zrobić zdjęcia. A ponieważ w tym czasie deszcz padał prawie każdego dnia skałki ładnie błyszczały i wyglądały jeszcze bardziej urokliwie, co z kolei bardzo mnie cieszyło, bo zdjęcia wychodziły wyśmienicie ;-)
Do Kudowy Zdroju wracałyśmy również na piechotę, wybrałyśmy czerwony szlak biegnący lasem. I w zasadzie po tym długim spacerze pragnęłyśmy tylko zjeść coś dobrego (i tu przy okazji polecam restaurację Cafe Domek, mają pyszny żurek i szarlotkę na gorąco z lodami i bitą śmietaną - pyyycha!) i odpocząć.
Kolejny dzień zapowiadał się deszczowo, wybrałyśmy się więc do kopalni złota w Złotym Stoku. Kopalnię zwiedza się z przewodnikiem, zobaczyłyśmy tutaj m.in. Sztolnię Gertruda, "Chodnik Śmierci", przejechałyśmy się podziemnym "tramwajem", a także wybrałyśmy się na podziemny spływ łodzią w zalanej wodą części Sztolni Gertruda. Jedną z atrakcji jest tutaj także jedyny w Polsce podziemny wodospad znajdujący się w Sztolni Czarnej Górnej, jednak nie udało nam się go zobaczyć, bo pani przewodniczka tak gnała do przodu, że część grupy zostawiła daleko za sobą (rzecz jasna byłam gdzieś tam właśnie w ogonie, bo robiłam zdjęcia) i nie poinformowała, że po drodze będzie jeszcze przejście do wodospadu, więc go minęłyśmy i nie było już jak wrócić... No cóż, mówi się trudno.
W drodze powrotnej oczywiście musiała złapać nas ulewa - niestety jeśli nie posiadacie własnego samochodu to przygotujcie się na dość długi spacer do najbliższego przystanku autobusowego, ewentualnie dzwońcie po taxi. My długie spacery lubimy, więc deszcz czy nie deszcz, zawsze idziemy.
Czwartego dnia naszego pobytu w Górach Stołowych postanowiłyśmy wybrać się na zorganizowaną wycieczkę do Czech, na Morawski Kras, czyli region, na którym znajduje się ponad 1100 jaskiń. Cztery z nich dostępne są dla zwiedzających, my miałyśmy okazję zwiedzić dwie. Ponieważ region ten znajduje się w południowej części Czech mogłyśmy doświadczyć kompletnej zmiany pogody - to był jedyny dzień ze słońcem i wysokimi temperaturami, że bez problemu można było chodzić w koszulce z krótkimi rękawami.
W pierwszej kolejności do zwiedzenia była Jaskinia Katařinská, znajdująca się u wejścia do Suchego Żlebu. Z nazwą tej jaskini wiąże się pewna legenda, którą opowiedział nam przewodnik. Dawno temu, w chatce na skraju lasu mieszkał pasterz wraz ze swoją córką Kateřiną. Od wiosny do jesieni pasterz wypasał owce, jednak pewnego dnia musiał pojechać do miasta, więc z owcami wyszła jego córka. Kiedy niebo się zachmurzyło i zbierało się na burzę Kateřina chciała wrócić do domu, jednak ponieważ była od niego daleko ukryła się ze zwierzętami w pobliskiej jaskini. Burza przeszła, więc dziewczyna chciała wracać do domu, okazało się jednak, że jednej owcy brakuje. Kateřina zaczęła jej szukać w jaskini, jednak zagubionej owieczki nie znalazła i sama zgubiła drogę powrotną. Ze zmęczenia zasnęła w skalnej wnęce. Następnego dnia ludzie, którzy zaczęli jej szukać odnaleźli jej martwe ciało. Od tej pory jaskinia nosi nazwę od jej imienia.
Po wejściu do jaskini znalazłyśmy się w głównej katedrze Hlavní dóm - jest to największa podziemna katedra udostępniona do zwiedzania w Czechach. Dalej znajduje się Nová jeskyně w której podziwiałyśmy wspaniałe kilkumetrowe stalagmity i inne formy naciekowe. Naprawdę wyglądały one imponująco.
Następna do zwiedzenia była Jaskinia Punkevní, będąca częścią najdłuższego systemu jaskiniowego w Czechach. Jednak zanim weszłyśmy do jaskini (zwiedzanie oczywiście tylko z przewodnikiem) wjechałyśmy kolejką linową na górę Przepaści Macochy. Tutaj znajduje się widokowy mostek, z którego można ją podziwiać. Przepaść ma głębokość ponad 138 metrów i jest największą przepaścią tego rodzaju w Czechach i środkowej Europie. Powstała wskutek zawalenia się stropu ogromnej groty.
Kolejką zjechałyśmy z powrotem na dół i zaczęłyśmy zwiedzanie jaskini od katedry Přední dóm. Przy jej wejściu znajduje się największy stalaktyt jaskini - Strážce. Następnie przeszłyśmy przez Zadní dóm i dotarłyśmy prawie na dno Przepaści Macochy. Moim zdaniem to właśnie z tego miejsca jest najlepszy widok na tą przepaść, a nie z góry. Jej wysoka stroma ściana w połączeniu ze szmaragdowym jeziorkiem i otaczającą je zielenią tworzy bajkowy krajobraz.
Po nacieszeniu oczu tym widokiem skierowałyśmy się do niewielkiej przystani. Stąd rozpoczyna się spływ łódkami po płynących przez jaskinię wodach rzeki Punkwi. Z doświadczenia powiem - uważajcie na głowy podczas przepływania pod niskimi stropami. Ja z tego zachwytu i chęci fotografowania dosłownie wszystkiego, zdążyłam nabić sobie małego guza, dobrze, że chociaż nie wypuściłam z rąk aparatu ;-) W połowie drogi robiony jest przystanek na zwiedzenie najładniejszej katedry - Masarykovy dóm, pełnej olbrzymich stalagmitów, stalaktytów i stalagnatów. Łódki wypływają z jaskini w pobliżu miejsca, w którym zaczynało się jej zwiedzanie.
Po tym dniu pełnym wrażeń i słońca dziwnie było wrócić do pochmurnej Kudowy Zdroju. Ale w planach miałyśmy jeszcze dwie ważne atrakcje na ostatnie dni, więc trzeba było wypocząć i przygotować się na kolejny intensywny dzień.
Dzień piąty oznaczał wyprawę do Szczelińca Wielkiego. Z centrum Kudowy złapałyśmy taxi (bo autobusu poza sezonem nie było) i dojechałyśmy do parkingu w Karłowie. Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli napiszę, że od rana zbierały się chmury i deszcz zaczął padać akurat w momencie, gdy dotarłyśmy do początku naszego szlaku... Ale w końcu z cukru nie jesteśmy, wiec się nie rozpuścimy. Ruszyłyśmy 665 schodkami w górę. Wzdłuż ścieżki znajdują się poręcze, szlak prowadzi lasem, najpierw na przełęcz pomiędzy Małym a Wielkim Szczelińcem, a następnie na szczyt i tarasy widokowe. Jeśli dodać do tego lekki deszcz i opadającą mgłę tworzy się magiczny klimat i zgadnijcie, kto się wtedy bardzo cieszy? Idealny dzień na zdjęcia! Uwielbiam tę trasę.
Po dotarciu na wysokość 919 m n.p.m. najpierw zajrzałyśmy do działającego tu schroniska Na Szczelińcu, aby napić się gorącej herbatki, a następnie mogłyśmy zacząć spacer po Szczelińcu Wielkim. W zasadzie jest podobny do Błędnych Skał, można tu podziwiać wspaniałe formy skalne powstałe w wyniku erozji. Wewnątrz licznych korytarzy panuje specyficzny mikroklimat o niskiej temperaturze i dużej wilgotności powietrza (akurat tego dnia powietrze było mokre od nieustająco i coraz mocniej padającego deszczu). W niektórych szczelinach nadal zalegał śnieg, który nie zdążył się stopić po zimie.
Na szczycie znajduje się również punkt widokowy na całą Ziemię Kłodzką, a także pasmo Sudetów wraz z Karkonoszami, jednak ze względu na gęstą mgłę i nisko zalegające chmury niewiele dane było nam faktycznie zobaczyć.
Do parkingu w Karłowie wracałyśmy tą samą ścieżką, którą wchodziłyśmy na górę. Jednak tym razem nie skorzystałyśmy z taksówki, tylko postanowiłyśmy wrócić do Kudowy na piechotę Drogą Stu Zakrętów. Przy okazji zahaczyłyśmy jeszcze o kilka punktów widokowych, z których niewiele było widać ze względu na mgłę, ale to nas nie zniechęciło, bo takie leśne spacery zawsze sprawiają nam dużą przyjemność.
Ostatni dzień miał być zarazem największą wyprawą, związaną z najsilniejszym moim wspomnieniem z czasów podstawówki, czyli chodzeniem po wielkim skalnym mieście. Gdzie takiego szukać? Oczywiście w gminie Adršpach w północno-wschodnich Czechach. Adršpašskoteplické skály to masyw górski w Sudetach Środkowych, będący fragmentem Gór Stołowych.
Aby się tam dostać wsiadłyśmy w taxi, którą dojechałyśmy do miejscowości Náchod, znajdującej się przy samej granicy Polski z Czechami. Stamtąd złapałyśmy pociąg, którym dojechałyśmy do Teplice nad Metují. Miałyśmy zamiar piechotą dotrzeć do Adršpach, niestety znowu padał deszcz, więc zamiast tego wsiadłyśmy w autobus zmierzający właśnie w tamtym kierunku. Muszę przyznać, że mimo wszystko miałyśmy dużo szczęścia z pogodą tego dnia, bo gdy tylko dotarłyśmy do Skalnego Miasta deszcz przestał padać i to okienko w chmurach utrzymało się przez cały nasz pobyt tam, by znowu się rozpadać w momencie, gdy już rezerwat opuszczałyśmy.
Na samym początku trasy wita nas jeziorko o szmaragdowej barwie, wypełniające dawną piaskownię. Wokół niego znajduje się zielony szlak turystyczny ze zlokalizowanymi na nim punktami widokowymi. Warto przejść się dookoła, gdyż widoki są niesamowite, a ich żywa kolorystyka zachwycająca.
Po nacieszeniu oczu widokami wokół jeziora ruszyłyśmy zielonym szlakiem w stronę skalnego miasteczka. Od samego początku tej trasy mogłyśmy podziwiać wspaniałe formy skalne, przy każdej z nich ustawione są tabliczki z nazwami poszczególnych formacji (w 4 językach, również po polsku). Jednak nazwy swoją drogą, a widząc te niesamowite skały od razu uruchamia się wyobraźnia i można w nich zobaczyć najróżniejsze kształty. Nie będę ich opisywać, bo musiałabym poświecić temu rezerwatowi oddzielną notkę, ale myślę, że każdy sam powinien tam pojechać i przekonać się jakie formy skalne tam widzi. To co mnie również niesamowicie zachwyca w tym miejscu to ogrom tych formacji skalnych otaczających szlak, można się tam poczuć taką malutką. Na trasie niewątpliwą atrakcją jest wodospad ukryty w skałach, a także kolejne jeziorko, na którym organizowane są rejsy dużymi łodziami. I oczywiście na całym tym szlaku widoki są zjawiskowe, więc wybranie się do Adršpašskich skál uważam za obowiązkowy punkt zwiedzania, dla każdego, kto lubi skalne miasteczka i labirynty.
Do Kudowy Zdroju wracałyśmy dwoma regionalnymi pociągami i busem należącym do czeskiej firmy przewozowej (niestety z miejscowości Náchod do Kudowy nie jeździ żaden bus należący do polskich firm transportowych, nie wiem czy wynika to z faktu, że byłyśmy tam poza sezonem, czy po prostu taka komunikacja nie istnieje). Standardowo już towarzyszył nam deszcz, ale po kolejnym dniu pełnym niezapomnianych wrażeń postanowiłyśmy jeszcze tylko coś dobrego zjeść i powoli pakować się do powrotu do domu. Zawsze kiedy nadchodzi moment, że trzeba wracać, zastanawiam się jakim cudem ten tydzień tak szybko zleciał i dlaczego nie mogę tu zostać dłużej.
I w zasadzie na tym skończyła się moja przygoda z Górami Stołowymi, jestem przekonana, że jeszcze nie raz tu wrócę. Moim zdaniem wiosna to świetny moment na wyprawę w te góry i nawet pomimo, że deszcz padał tu niemal codziennie, to o tej porze roku panuje tu niesamowity klimat, ze względu na połączenie wiosennej, zielonej kolorystyki z zalegającym jeszcze po zimie śniegiem. Wyprawę w te rejony bardzo polecam :-)
0 komentarze: